Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/fracta.ten-pracownik.sejny.pl.txt): Failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/server314801/ftp/paka.php on line 5

Warning: Undefined array key 1 in /home/server314801/ftp/paka.php on line 13

Warning: Undefined array key 2 in /home/server314801/ftp/paka.php on line 14

Warning: Undefined array key 3 in /home/server314801/ftp/paka.php on line 15

Warning: Undefined array key 4 in /home/server314801/ftp/paka.php on line 16

Warning: Undefined array key 5 in /home/server314801/ftp/paka.php on line 17
- Zamierzamy spędzić tu noc? - zapytała zdziwiona.

kurtkę i dżinsy. Chociaż nie miał na sobie munduru, Willie mu nie ufał. To był ten sam człowiek, który przyszedł do nich do domu i wypytywał o pożar. Willie widział zza stajni, jak wysiadał z samochodu w świetle reflektorów. Mężczyzna uśmiechnął się do niego, wkładając gumę do ust. Nie, nie można mu ufać. Był z nim kościsty facet z czarnymi oczami i długimi włosami, który już Williego odwiedził i udawał, że jest jego przyjacielem. - Słyszałem, że dowaliłeś Marty’emu Fiskusowi? - odezwał się pierwszy mężczyzna. Willie zmieszał się. Nie odpowiedział. Nie kłam. Nie kłam. Zostaniesz tutaj, jeśli skłamiesz. - Marty Fiskus to dupek - rzucił więzień z tatuażami i posklejanymi włosami z sąsiedniej celi. - Nie wtrącaj się, Ben - ostrzegł go kościsty facet. Ben stoczył się z brudnej pryczy. Willie instynktownie skulił się. Nie lubił się bić, ale czasem, kiedy za długo zabawił u Burleya, wdawał się w bójki. Ben stanął przy kratach, oddzielających jego celę od celi Williego. - Chcę się widzieć z moim adwokatem. - Tak, jasne. A ja chcę się widzieć z papieżem, a na to się nie zanosi. - Mam prawo, Wilson. - Nie za wielkie, Ben. - Kiedy stąd wyjdę... - Jeżeli, Ben. Jeżeli. - Do diabła, wezwij mojego adwokata. - Twarz Bena nagle poczerwieniała, a usta wykrzywiły się w grymasie. - Uspokój się. Już do niego zadzwoniliśmy. Nie może się doczekać, żeby znowu się z tobą zobaczyć. Chodzi o jakiś niezapłacony rachunek. Wcale mu się nie dziwię. - Mężczyzna z powrotem zwrócił się do Williego. - Przepraszam. Nazywam się Wilson. Pamiętasz mnie? A to jest mój współpracownik, Gonzales. Byliśmy u was w domu dzień po pożarze. - Powiedziałem, że chcę zadzwonić. - Ben nie dawał za wygraną. - Jesteście świnie i nie macie prawa mnie tutaj trzymać. Kiedy skontaktuję się z moim adwokatem, pożałujecie, że wsadziliście mnie do pierdla. - Możesz mi wierzyć, że już żałujemy. - Gnój! Wilson westchnął. - Ben, czy tak się rozmawia z urzędnikiem państwowym? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę gum. Powoli rozwinął jedną z papierka i dodał: - Lepiej uważaj, bo mogę się obrazić. - Wal się, Wilson. - Chodź, Willie, pójdziemy gdzieś, gdzie nie będziemy musieli słuchać tych zniewag. - W zamku zadźwięczały klucze i drzwi otworzyły się szeroko. Willie poczuł, że metalowe pasy, które ściskały jego klatkę piersiową nieco się rozluźniły. Wreszcie mógł oddychać. Ale nie przestał być czujny. Rex go ostrzegał. Nie kłam. Nie kłam. Mężczyzna, który przedstawił się jako Wilson, zaprowadził go do pokoju bez okien. Znajdowały się w nim jedynie krzesła i stół z ciemnego drewna, na którym leżała teczka z dokumentami. Willie zaczął się pocić i denerwować. To nie wróżyło nic dobrego. Myślał, że stąd wyjdzie. Gdzie jest Rex? - Usiądź. - Mężczyzna wskazał mu ręką metalowe krzesło. - I opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz. - Rzucił portfel na stół. Willie odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na spaloną skórę. Przypominała mu o pożarze. O obu. Oblizał wargi. - Byłeś w tartaku tamtej nocy? Willie zagryzł wargę. - Nie kłam. - Wiesz, do kogo to należy? - Wilson przysunął portfel bliżej. Willie się cofnął. Dudniło mu w głowie. - Nie jest twój, prawda? Nie kłam. - Skąd go wziąłeś? Znalazłeś go? Zabrałeś komuś, czy... - Nie ukradłem go! Nie ukradłem! - wrzasnął gwałtownie. Ostre łysy twarzy Wilsona złagodniały. Uśmiechnął się. - Wierzę ci, Willie. Więc skąd go masz? - Wszystkie pieniądze są w środku! Ja nic nie zabrałem! - Willie kichnął i wytarł nos grzbietem dłoni. Trzęsły mu się ręce. - Nikt nie twierdzi, że zabrałeś, chłopcze. Ale portfel nie jest twój, prawda? Zmarszczył czoło. Był tak przerażony, że chciało mu się płakać. Potrząsnął przecząco głową. - Nie. - Więc pytam tylko, czy wiesz, do kogo należy. Willie chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało. Pot ciekł mu po twarzy. Było gorąco. Ciasno. Wilson mu nie wierzy. Wsadzi go z powrotem do więzienia. Na długo. Serce Williego łomotało jak oszalałe. Oddychał nierówno. - Nie może oddychać - ostrzegł Gonzales. - Uspokój się, Willie. - Wilson otworzył teczkę.

- Zamierzamy spędzić tu noc? - zapytała zdziwiona.

nazywa się Diaz. A może inaczej: że jednooki pracuje dla Diaza. Nie,
zęby Zamiast tego ignorowała obecność mężczyzny.
przez starszą córkę.
Rozpacz zacisnęła jej na sercu zimne macki. - Nie pytałam cię, czy to był Brig. - Wszystko jej się trzęsło w środku. Willie wybiegł ze stajni. Słońce mocno prażyło. Od ziemi bił skwar, którego nie łagodził nawet najmniejszy powiew wiatru. Willie wybiegł przez furtkę na zakole strumyka Lost Dog, ku wierzbom, gdzie bawiła się jako dziecko, gdzie przyłapała Derricka z czarnowłosą dziewczyną, gdzie wśród kołyszących się gałęzi znalazł ją Brig. Usiadł na płaskim kamieniu i wpatrywał się w cienki strumień wody, który spływał w suchym jak pieprz wąwozie. Poczuł, że Cassidy stoi za nim, ale nie odwrócił się. - To się stało tutaj. Przy tym strumieniu. - Powiedział nagle zdławionym głosem. - To dlatego ogłupiałem. - Nie jesteś... - Jestem! Wiem, co o mnie mówią. Głupi jak but... półgłówek... porąbany jak kilo gwoździ bez łebka... stuknięty sukinsyn... idiota. Wiem, Cassidy. Poczuła głęboko w sercu ból. Dotknęła jego ramienia, ale strząsnął jej rękę. - Wiesz, że jestem twoją siostrą? - Nie rozumiem. - Mamy tego samego ojca. - Jestem za głupi, żeby to zrozumieć. - To... tak jak z końmi, Willie. Wiesz, że jeden ogier może być z różnymi klaczami i... - Ludzie to nie konie, Cassidy! Aż tak głupi nie jestem! - Nieważne. Nie wierz we wszystko, co mówią ludzie. To oni są głupi. Przyklęknęła przy nim. Pociągnął głośno nosem. Miał czerwone oczy i cały czas mrugał, ale nie płakał. Już dawno temu nauczył się skrywać emocje. - Opowiedz mi o Brigu. Dlaczego był tam z Chase’em? Willie potrząsnął głową. - Nie wiem. - Ale go widziałeś? - Ja... byłem w szopie. - Z trudem przełknął ślinę. - Widziałem Chase’a i jakiegoś mężczyznę. - Briga? Potarł mocno nos, jakby ten ruch pomagał mu się skoncentrować. Pisnął. - Było ciemno. - Ale go widziałeś. Willie przestał się ruszać i myślał. - Co tam robiłeś? - Patrzyłem. - Na co? - Nie wiem. - Odwrócił się do niej twarzą. - Zawsze patrzę. Patrzę na ciebie. Na Chase’a. Patrzyłem na Angie. - Wstał, oparł się o pień drzewa i wskazał ręką w górę na najniższe gałęzie starego konaru. - Widzisz? To też widziałem. - Co? - Zmrużyła oczy w słońcu. Gałęzie kołysały się na wietrze. Cienie igrały na ziemi. Oczy Cassidy powoli oswoiły się ze światłem. Zobaczyła serce wyryte na pniu drzewa. W sercu wyżłobione było imię Angie. Cassidy przypomniała sobie, że pod tym drzewem rozmawiała z Brigiem, a on bawił się kozikiem. Z kołaczącym sercem zastanawiała się, czy to on wyrył imię jej siostry na pniu. - Nie wiedziałaś, że to tutaj jest, co? - Nie. Nigdy tego nie zauważyłam. - Bo nie patrzyłaś. - Co jeszcze widziałeś, Willie? Patrzył na nią nieruchomymi, błękitnymi oczami. Uśmiechnął się. Cassidy poczuła, że zerwał się wiatr. - Wszystko. Odwrócił się i ruszył w kierunku stajni. - Wszystko widziałem. Przez resztę popołudnia Cassidy pracowała nad artykułem. Pół tego czasu zajęło jej spławianie Billa Laszlo, który kilka razy dzwonił do niej do domu i dwa razy przygwoździł ją w redakcji. Teraz znowu ją dręczył. - Bez komentarza mi nie wystarczy - ostrzegł. - Nie mam nic więcej do powiedzenia. - Mimo że nasz nieznajomy przyjaciel umarł? - Przysiadł na brzegu jej biurka. - Przykro mi, że nie żyje. - Twój mąż nic nie powiedział. - Prawie nie może mówić. Ma szczękę w drutach.
73
stałe zęby, a jego policzki traciły tę rozkoszną dziecięcą pulchność.W
oczach, a Susanna potwierdziła, że nie ma powodu do obaw. Dzieciak
dobry w kryciu i skradaniu się, babce szło trochę gorzej, ale i tak
Z Diazem było to samo. Dziwne, najwyraźniej obaj mężczyźni
czerwony jeep cherokee należący do Joann. Milla zaparkowała obok i
Biedny Rip. Jego życie kompletnie się zawaliło, dwadzieścia lat
- Ale... dlaczego? - w głosie mężczyzny zabrzmiało bezbrzeżne
prostu absolutnie wspaniałe.
wcześniej. Wiek dodawał wielu mężczyznom uroku, a David z całą

- Wiedziałam, że cię tu znajdę! - wyszeptała Camryn.

Siedziała przy oknie i wyglądała posępnie na dwór. Z okna rozpościerał się uroczy widok na trawnik i bramę wjazdową, lecz Oriana tego nie widziała. Miała przed oczami jedynie swoje utracone nadzieje i otaczający ją ze wszystkich stron egoizm. Czuła, że stoi na przegranej pozycji, i nawet utarcie nosa pannie Stoneham przy śniadaniu nie poprawiło jej nastroju.
Matt po dwóch latach do collegeu na Zachodzie. Obaj zaklinali się, Ŝe póki ojciec
odmówi. Potrzebny mu był dystans między nimi, Ŝeby jakoś się z tym problemem
czemu twoje imię jest mi znajome. Wydaję mi się, że chodziłaś
- Connor chciał, Ŝebym do niego zadzwonił i poprosił Marka do telefonu,
- Pan Baverstock - szepnęła dziewczyna. - Umówiliśmy się ha wyprawę do wioski w sobotni wieczór.
Znieruchomiał, a potem jakby w zwolnionym tempie upadł na podłogę.
niania źle go zrozumiała. Najchętniej zapadłby się pod ziemię
Choć panna Tyler z całą pewnością nie była pospolitą osobą,
- Naturalnie, moja droga - odparła lady Fabian, właściwie interpretując spojrzenie męża. - Schowacie się z Arabellą za drzewo, zdejmiecie pończochy i zostawicie je tam. Nie oddalajcie się jednak zbytnio. Panie Baverstock, dziękuję bardzo, to wyśmienity pomysł.
Milczała przez chwilę, po czym przysunęła się bliżej.
- Nie lubiła seksu.
W powietrzu wisiało nie zadane pytanie.
Jameson. Skrytka 240.
- Witaj, babciu! - Jej czarna spódnica z tafty zaszeleściła

©2019 fracta.ten-pracownik.sejny.pl - Split Template by One Page Love